Takie dni są do kitu. Dupa blada…
Budzę się rano i pierwsze co przychodzi mi do głowy to myśl ” nie dam rady”. Ta myśl krzyczy mi w głowie. Czuję to fizycznie, ale zwlekam się z łóżka bo muszę…
Prysznic, świeżość, kawa – jest trochę lepiej. Może jednak dam radę.
A potem…pies podszedł pod nogi albo komputer zareagował o ułamek sekundy za późno albo słońce zaszło albo Maciek czegoś zapomniał do szkoły albo woda mi się rozlała, gdy nalewałam ją do szklanki…drobiazgi, wystarczy taki jeden drobiazg i znów dół, koniec świata, wszystko do bani, wkurw i CIEMNOŚĆ
A potem promyk słońca wpadł przez okno, uśmiech Maćka ze zdjęcia na biurku, miła rozmowa przez telefon, dobra muzyka, głowa psa na kolanach (tego, co wcześniej wlazł pod nogi) i te jego wierne oczy mówiące „jesteś jedyna świecie”…i znów jest OK. Znów jest jasno…
Cały dzień jestem tykającą bombą. Wybucham, nie kontroluje tego wybuchu i ranię odłamkami Maćka, Piotrka i nawet psa…
A potem przychodzi wieczór. Zmęczenie. Za dużo bodźców, gdy wszyscy kręcimy się po domu. Kładę się spać i myślę: ” nie chcę się obudzić”, „jestem beznadziejna matką, żoną, siostrą, córką, przyjaciółką…lepiej im będzie beze mnie”
Męczę się, nie mogę spać, aż w końcu zapadam się w niespokojne sny i ciemną nicość..
A potem przychodzi kolejny dzień – taki sam, jak „Dzień świstaka”…
Długo tak nie dam rady…
Zostaw Komentarz